Wiem, że ostatni wpis był dawno, dawno temu. Równie dawno temu były wakacje , tak dawno że prawie zapomniałem. Ponieważ jednak zawsze na blogu piszę o wakacjach, będzie o nich i teraz. W tym roku, w powiększonym składzie (półroczny bobas :-)) wyjechaliśmy do Hiszpanii, do Andaluzji, nad Atlantyk, do miejsca, w którym byliśmy już nie raz i pewnie jeszcze nie raz będziemy.
Do Conil de la Frontera droga jest dość daleka. Trzeba lecieć do Malagi i stamtąd na zachód autobusem, mijając Gibraltar, portowe Algeciras skąd w pogodne dni widać marokańskie wybrzeże, ukochaną przez surferów i kite surferów Tarifę, a potem jeszcze klika małych miasteczek .
Conil - zwłaszcza po sezonie - to bardzo miła miejscowość, zostaje tam jeszcze trochę Niemców, Anglików i czwórka Polaków, ale większość turystów to Hiszpanie, którzy spędzają tu chętnie wakacje albo wpadają na weekendy z Kadyksu czy Sewilli. Jakimś cudem przyprawiająca mnie o dreszcze masowa turystyka jeszcze tam nie dotarła. Poza główną uliczką ze sklepikami i restauracjami, głównym placykiem i plażą, jest to zwykłe, małe hiszpańskie białe miasteczko.
Nie ma tam wielkich hoteli, centrów handlowych i aquaparków z delfinami, które z obłędem w oczach skaczą przez obręcze. Cud ten Conil zawdzięcza w dużej mierze lokalizacji, bo w pobliżu nie ma lotniska, a zamiast ciepłego Morza Śródziemnego plażę obmywa dużo chłodniejszy Atlantyk.
Plaża jest genialna - długa, niespotykanie szeroka i niespotykanie łagodnie wpadająca do wody. Przy odpływie można wchodzić do oceanu na kilkadziesiąt metrów, a wody mieć ciągle po kolana. Przed zachodem słońca plaża kompletnie pustoszeje i zostają na niej tylko lokalsi łowiący ryby na wędki. Zachody słońca są tak piękne że aż kiczowate, czerwona kula topi się w oceanie, a na niebo wypływają setki kolorów. Brakuje tylko białego rumaka galopującego po piasku w rytmie romantycznej latynoskiej muzy i byłoby jak w wenezuelskiej telenoweli. Sami zresztą zobaczcie:
Lubię to miasteczko bo jest tam pycha jedzenie - świeże ryby (Conil słynie z tuńczyków) i owoce morza, a poza tym, wiadomo - szynka serrano, sery, oliwki, czerwone wina. Najmilsze winne przeżycie tych wakacji to Pago de los Capellanes z Ribera del Duero (w Conilu 10 euro, w Polsce cztery razy tyle, niestety). Trudno też zapomnieć świeże i chrupiące churros sprzedawane w niewielkiej budce od wielu, wielu lat przez tę samą starszą panią.
Lubię też Conil za to, że po angielsku wciąż się tam trudno dogadać i dzięki temu mam rzadką okazję, żeby poćwiczyć hiszpański.
I tyle – niby nic specjalnego, a jednak – jakoś się nie nudzi. A że kawa, jak w całej Hiszpanii zresztą, jest beznadziejna? Akurat temu łatwo zaradzić – pakujecie mały młynek, kawiarkę i kilogram kawy wypalonej tuż przed wyjazdem. Miejsce w bagażu spokojnie się znajdzie, bo tam gdzie nawet w nocy i nawet pod koniec września temperatura nie spada poniżej 20 stopni, swetrów i kurtek zabierać nie trzeba.
Takie wakacyjne wpisy zawsze nastrajają optymistycznie :-) Tym bardziej gdy już pochmurno i szaro za oknem. Świetne, spokojne miejsce na wypoczynek, prawdziwie rodzinne wakacje w powiększonym składzie :) Gratuluję Bobasa! Zdjęcia zdecydowanie zachęcają do odwiedzenia Conil. Zwykle na wyjazdy zabieram właśnie ze sobą przenośną kawiarkę i zawsze good kawę :-)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Mega fajny blog. Ciekawie ile osób tutaj wejdzie.
OdpowiedzUsuń