sobota, 22 września 2012

Wakacje, czyli jak zrobiłem swoją pierwszą kawę po turecku

samowary z herbatą w Edgidir
Herbata w Turcji jest dostępna wszędzie, o każdej porze
Od prawie dwóch tygodni podróżujemy po centralnej i zachodniej Turcji. Przemieszczamy się lokalnym transportem – były już autobusy, dolmusy czyli minibusy, taksówki, supernowoczesny tramwaj i zdecydowanie mniej nowoczesny traktor. Wbrew powszechnemu w Polsce przekonaniu Turcja nie jest krajem gdzie tubylcy piją kawę. Ja wiedziałem, więc przezornie zabraliśmy ze sobą odpowiedni zapas świeżo palonych ziarenek (Mocha Jawa). No i całe szczęście. 

 




W większości kawiarni jedyna dostępna kawa to Neska, a gdy na dworcu autobusowym w Ankarze zamówiłem kawę po turecku natychmiast pożałowałem – zdaje się że zrobili ją z czystej robusty zmielonej w poprzednim stuleciu. Narodowy turecki drink to herbata – Turcy piją ją na pożegnanie i na powitanie, do śniadania, kolacji i o każdej porze pomiędzy. Pierwsze cztery dni spędziliśmy w Selime – wiosce na zachodnich krańcach Kapadocji – genialne miejsce, prawie wcale niezmienione przez turystykę, gdzie w nocy jest tak ciemno, że Drogę Mleczną widać ze szczegółami. Do bliższego z dwóch okolicznych sklepów musiałem zrobić dwukilometrowy spacerek. Mieliśmy straszną ochotę na owoce, ale skończyło się na chlebie i wodzie, bo ani tam ani, jak się wkrótce okazało, w największej wiosce w okolicy owoców najzwyczajniej w sklepach nie ma. Na szczęście cotygodniowy środowy targ uratował nas pysznym melonem, granatami i winogronami. Okolica była tak dzika i piękna, a ludzie tak mili, że kawy nawet jakoś specjalnie nam nie brakowało – jedna klasyczna zalewajka dziennie zupełnie wystarczała. 

Taki widok witał nas codziennie po wyjściu z pensjonatu w Selime

Sklep z dywanami należący do rodziny, która prowadzi pensjonat w Selime
 
Kiedy już zbrataliśmy się ze wszystkimi okolicznymi dziećmi i przynajmniej połową dorosłych ruszyliśmy w dalszą drogę i po całodziennej podróży dotarliśmy na Yesiladę – półwysep na jeziorze, zamieszkały głównie przez koty i ludzi po sześćdziesiątce. 

Yesilada to część widocznego w dole półwyspu, po prawej stronie

Właściciele naszego pensjonatu, urocza para w wieku emerytalnym, potwierdzili nasze wcześniejsze wrażenie o mieszkańcach Turcji – naturalna, szczera gościnność i niewymuszona serdeczność. Mieli oni jeszcze jedną cenną zaletę - byli posiadaczami klasycznego zestawu do robienia kawy po turecku i to właśnie w ich kuchni po raz pierwszy w życiu ją zrobiłem. Gospodarz wyjął z szafki mosiężny moździerz, wsypałem do niego trochę moich ziaren i wziąłem się do roboty. Próbowaliście kiedyś rozbić w moździerzu ziarna kawy tak, by otrzymać coś przypominającego brązowy cukier puder (żeby zaparzyć kawę po turecku kawa powinna być zmielona o wiele drobniej niż na espresso)? Jeżeli wam się udało, gratuluję. Ja, po dziesięciu minutach i wybudzeniu z popołudniowej sjesty wszystkich okolicznych kotów, się poddałem. Udało mi się osiągać stopień zmielenia, albo raczej rozbicia, nadający się do Moki, ale i tak byłem z siebie dumny. Druga cześć była o wiele łatwiejsza – wrzuciłem kawę do metalowego dzbanuszka, który nazywa się cevze, zalałem wodą, doprowadziłem całość do stanu wrzenia i przelałem do filiżanek. Kawa nie była idealnie zrobiona, ale pyszna – może także dlatego, że piliśmy ją w upojnych okolicznościach przyrody – otoczeni pięknym jeziorem otoczonym przez jeszcze piękniejsze góry. 

Moździerz naszych gospodarzy, w tle widać charakterystyczny "dwupoziomowy" czajnik do robienia herbaty

 
Kawa prawie gotowa
Ciekawe co będzie dalej. Jednego jestem pewien – Turcy to tak fajni ludzie, że mogę im wybaczyć bardzo wiele. To, że dobiegający w meczetu śpiew lub jęk muezina (w zależności od jego poziomu) każdego ranka niezawodnie budzi nas dużo wcześniej niż byśmy chcieli. To, że nie ma tu porządnej kawy. A nawet to, że to przecież oni doprowadzili do samobójstwa nieodżałowanego pana Wołodyjowskiego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz