Wszystko zaczęło się
dziesięć lat temu. Podróżowaliśmy wtedy dużo częściej i dużo dalej niż dziś.
Był wrzesień, w Polsce temperatury z dnia na dzień jechały w dół, a w Puebli w Meksyku
jak zwykle świeciło słońce i było gorąco. Snuliśmy się po tym niezwykłym mieście i zupełnie
przypadkiem weszliśmy do kawiarni, w której po raz pierwszy zobaczyłem maszynę
do palenia kawy. Kawa, przed chwilą wysypana z bębna, obracała się na metalowym
mieszadle i mocno dymiła.
Kawę piję od czasu późnego liceum, ale dopiero tam, w Puebli, po raz pierwszy napiłem się świeżo palonej. Pochodziła z regionu Chiapas, czyli największego producenta kawy w Meksyku (kolejne dwa to Oaxaca i Veracruz) i miała przyjemny, lekko kwaskowaty smak. Teraz powiedziałbym, że smakowała jak lekkie, wytrawne, białe wino ze zdecydowaną agrestową nutą, ale wtedy wiedziałem tylko, że była to najlepsza kawa jaką w życiu piłem. Zanim zobaczyłem dno w filiżance, poczułem, że chcę mieć palarnię kawy w domu, w Warszawie. Po powrocie zacząłem czytać wszystko co się dało na temat kawy (o książkach na ten temat wartych polecenia na pewno napiszę). Minął rok, pojechaliśmy do Gwatemali i któregoś ranka w Panajachel nad jeziorem Altitlan wyruszyliśmy na poszukiwanie czegoś co nie byłoby kawą rozpuszczalną. W Gwatemali, gdzie rośnie znakomita kawa, taka misja jest w zasadzie z góry skazana na porażkę, niepodzielnie panuje tam Neska i inne rodzime instanty, ale nam akurat tego dnia sprzyjało szczęście i trafiliśmy do CrossroadsCafe Michaela i Adele, pary Amerykanów, którym znudziła się Ameryka.
Kilka stolików, kilka stołków przy barze, ogromna mapa świata na ścianie, ale najważniejsza była maszyna do palenia kawy. Michael akurat szkolił młodego chłopaka jak prażyć kawę. Znowu dymiło i pachniało. Przez kilka dni, które spędziliśmy w Pana (miejscowi nie używają nazwy Panajachel), dużo rozmawialiśmy z Michaelem, głównie o kawie, to był mój pierwszy kurs (wielkie dzięki, Michael). Pamiętam, jak z melancholijnym bólem wspominał mieszankę, którą stworzył kilka miesięcy temu i której, niestety już nie miał, bo zabrakło mu dwóch kluczowych składników. Ta na którą się załapaliśmy też była niezła, choć jak na mój dzisiejszy gust zdecydowanie za ciemno spalona. Amerykanie, jak wiadomo, lubią kawą przepalać – z tym że taki Peet’s na zachodnim wybrzeżu Stanów robi to starannie, a Starbucks na całym świecie wiadomo jak. Po wyjeździe z Pana, był jeszcze tydzień w innych pięknych miejscach Gwatemali. Rozkosze zmysłów mąciła jedynie nienawistna Neska, ale podobno nie można mieć wszystkiego. A potem nagle Polska, koniec września, czyli właściwie początek zimowej beznadziei i plan, który zdecydowanie poprawiał nam nastrój – kupujemy maszynę do palenia kawy
Powodzenia.
OdpowiedzUsuń