niedziela, 26 października 2014

Na plantacji Kayumas


Płaskowyż Ijen we wschodniej części Jawy jest odwiedzany przez turystów z dwóch powodów. Pierwszy to wulkan Kawah Ijen ze słynnym siarkowym jeziorem wypełniającym krater. Jeśli widzieliście dokument Śmierć Człowieka Pracy pewnie pamiętacie tragarzy, którzy schodzą w dół krateru, ładują wielkie kawały siarkowych skał do koszy, a potem z 50-kilogramowym ładunkiem na plecach ruszają do najbliższej wioski. I tak codziennie, aż do 35, albo w przypadku bardziej odpornych na siarkowe wyziewy 40 roku życia. Powód drugi to plantacje kawy. 



Te na Jawie zostały założone przez Holendrów pod koniec XVII wieku i były to historycznie drugie kawowe plantacje na świecie, po jemeńskich oczywiście. Holendrzy ciągnęli niewiarygodne zyski z Indonezji aż do roku 1949, kiedy wreszcie łaskawie zaakceptowali jej niepodległość. Wtedy też plantacje przeszły po kontrolę indonezyjskiego rządu. I tak jest do dziś, wszystkie plantacje na Jawie są zarządzane centralnie (choć podobno na obrzeżach plantacji nielegalna prywata kwitnie w najlepsze). Najbardziej znane są cztery: Blawan (największa – ponad 2000 ha ) Jampit, Pancur i Kayumas (najmniejsza – 725 ha). Wszystkie leżą na płaskowyżu Ijen, tak bardzo blisko siebie, że granice pomiędzy nimi są umowne.


Ponieważ słyszałem wiele dobrego o kawie z Kayumas i ponieważ nigdy nie miałem okazji jej spróbować, wybraliśmy się właśnie tam. Yudi - nasz kierowca-przewodnik i bardzo ciepły, otwarty i serdeczny człowiek - dobrze znał ten region, ale nawet on był zaskoczony kiepskim stanem drogi. Bo pokonująca 1500 metrów w górę trasa do Kayumas jest wąska, pełna wyrw i dziur, a asfalt pojawia się na niej rzadko. W każdym razie Yudi twierdził, że rok wcześniej wyglądała dużo lepiej. Za to widoki wokół były piękne – góry i pagórki, brązy i szarości porośnięte zielonymi drzewami. Mało domów i mało ludzi, co na gęsto zaludnionej Jawie jest zjawiskiem unikalnym. Po około 2 godzinach (30 km!) nieustannego podskakiwania dojechaliśmy do wioski Kayumas, a po kolejnych 15 minutach pod barierkę z budką strażniczą przy plantacji. Yudi poinformował strażnika o co chodzi, ten zadzwonił gdzie trzeba, podpisaliśmy się na liście i po minięciu budki strażniczej numer dwa, dojechaliśmy pod budynek biurowy, gdzie przywitał nas miły pracownik plantacji i jej kierownik. Ten drugi, około pięćdziesiątki, wyróżniał się delikatnym uśmiechem ani przed chwilę nie znikającym z twarzy. Ponieważ mój indonezyjski i angielski pana kierownika były na podobnym poziomie, pomoc Yudiego okazała się nieoceniona.


Budynki  pamiętają czasy gdy rządzili tu Holendrzy 



Plantacja została założona przez Holendrów w 1886 roku. Uprawiają tam wyłącznie arabikę. Drzewka kawowe mają idealne warunki – wulkaniczna gleba, wysokość ok. 1500 metrów nad poziomem morza i cień lasu porastającego wzgórza plantacji. Ziarna odmiany Java Typica zbiera się tam od lipca do września, wszystko oczywiście ręcznie i obrabia się je na mokro. Oprócz naturalnej arabiki, w Kayumas robią oczywiście Kopi Luwak

Trzymają tam ok. 50 łaskunów i niestety wygląda to równie smętnie jak w zoo – niewielki, ogrodzony wysoką siatką teren i mała drewniana budka dla każdego zwierzaka. Podobno oprócz owoców kawy łaskuny dostają do jedzenia także co innego, ale mam przeczucie, że ich dieta nie jest zbalansowana. Bo, nie oszukujmy się, chodzi przecież o to, żeby łaskun robił jak najwięcej kawowej kupy, a pośrednicy i ci, którzy, Kopi Luwak sprzedają robili na tym jak najwięcej pieniędzy. Dobra wiadomość jest taka, że, przynajmniej w Kayumas, produkcja spada. W 2012 wypreparowali tam 2 tony Kopi Luwak, rok później już tylko jedną. Swoje zrobiły pewnie protesty ekologów.  Mnie ten zjazd popularności luwaka bardzo cieszy, bo jego sukces uważam za bezczelne marketingowe oszustwo oraz dotkliwą porażkę ludzkiej inteligencji i zdrowego rozsądku. Bo przecież za te 500 dolarów można sobie kupić 10 kilo wysublimowanej smakowo kenijskiej kawy z Nyeri albo jeszcze większą ilość kawowego objawienia z mikroplantacji w Nikaragui czy Kostaryce.

Łaskun i jego prywatna budka

Rozmowie towarzyszyła kawa, oczywiście z Kayumas i oczywiście z tegorocznych zbiorów.  Choć była zwyczajną zalewajką zrobiła na mnie duże wrażenie – było w niej wszystko czego po klasycznej Jawie można się spodziewać czyli czekolada, delikatna ziemistość i karmelowa słodycz, ale także kilka niespodzianek – włoski orzech, grejpfrut i kwiatowy aromat. Spytałem o próbki zielonych ziaren, no co kierownik odparł, że cała kawa wędruje do centrali w Surabayi (duże, portowe miasto odległe o 6 godzin jazdy samochodem). Widząc moją rozczarowaną minę, obiecał, że sprawdzi co da się zrobić i wysłał pracownika na poszukiwania. Polecił też inną, jego zdaniem dużo lepszą drogę powrotną z plantacji. Narysował nawet mapę. Pierwsze dziesięć kilometrów miało być ciężkie, ale podobno później robiło się przyjemnie i bezproblemowo. 



Próbki się znalazły, i – bo ludzie w Indonezji są bardzo mili – otrzymaliśmy je w prezencie. Dostałem po 300 gram każdego z trzech wypuszczanych przez Kayumas rozmiarów ziaren. Bardzo się ucieszyłem, bo ziarna największego rozmiaru A/WP1X  z tej plantacji są praktycznie niedostępne w Europie. Całość została tegorocznego zbioru została już sprzedana jednemu zagranicznemu odbiorcy (muszę wysłać maila do Surabayi i ustalić kto to taki). Dopiliśmy pyszną kawę, pożegnaliśmy się z kierownikiem, pracownikami, a chwilę później ze strażnikiem numer dwa i numer jeden.
Polecona trasa była genialna krajobrazowo. Mijaliśmy porośnięte kawą wzgórza, małpy skakały co chwila przed samochodem, w oddali było widać plantacje Jampit i Blawan. 

Mimo że właściwie było już po zbiorach, na drzewkach pozostało sporo owoców


Sama droga okazała się jednak koszmarem – kamienie, korzenie, głębokie doły i tak bez przerwy, całkiem jak na pieszym, górskim szlaku. Przemieszczaliśmy się bardzo powoli i po pokonaniu kilku kilometrów jechaliśmy już w całkowitych ciemnościach (na tej szerokości geograficznej słońce zachodzi o 18.00). Co gorsza, pojawił się pierwszy nieoznaczony na mapie rozjazd, po nim drugi… Po trzecim wysiedliśmy z samochodu. Kierowca zgasił światła i silnik. Tak wyraźnej Drogi Mlecznej nigdy wcześniej nie widziałem. Mniej radosną okoliczność stanowił fakt, że nie widzieliśmy żadnych świateł i nie słyszeliśmy żadnych odgłosów, które by pozwoliły ustalić, w którą stronę jechać. Wokół pusto jak na Księżycu po odlocie Apollo 11. 
Nie było wyjścia, zawróciliśmy w stronę plantacji, by dalej ruszyć znaną nam  drogą. Po kolejnej godzinie katowania samochodu byliśmy w Kayumas. Pan kierownik w towarzystwie kilku pracowników stał przy budce strażniczej. Zrobił nieco zdziwioną minę, wymienił kilka uwag z naszym kierowcą i po raz drugi tamtego dnia pomachał nam ręką na pożegnanie. A na twarzy miał ciągle ten sam, delikatny uśmiech.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz